Barbara Czałczyńska
Referat wygłoszony podczas uroczystości XX-lecia |
Szanowni Państwo
Jak wiem wysłuchali już Państwo poważnego jak mniemam wykładu o globalizacji, ja natomiast będę opowiadała może z niezbyt wielką powagą ale jak myślę o rzeczach poważnych. Najpierw cofnę się wstecz do wspomnień bardzo dawnych do starego przedwojennego i bardzo mieszczańskiego Krakowa.
Moi dziadkowie mieszkali o kamienicy przy Rynku Głównym od frontu (to bardzo ważne). A dla mieszczańskiego Krakowa świętem najważniejszym w roku było Boże Ciało i złączone z nim procesje. Procesja szła od Wawelu do Rynku Głównego po drodze zatrzymując się przy czterech ołtarzach, z których aż trzy były w Rynku. Przygotowania do następnej procesji trwały właściwie wraz z zakończeniem poprzedniej. A więc: trzeba się było dowiedzieć przy którym z domów będzie zbudowany ołtarz. Ołtarz mieli obowiązek zrobić właściciel kamienicy i sklepu, który w tej kamienicy się znajdował. Mówię obowiązek, a to nie był obowiązek, ale wielki zaszczyt. Trwały więc starania o to, który sklep będzie uhonorowany ołtarzem. A kiedy już było wiadomo odbywały się narady jak ołtarz ma być ozdobiony - w jakim ma być kolorze, jakie kwiaty. Narady ciągnęły się przez cały rok. A potem następował ten wielki moment: procesja wkraczała na Rynek. Rozbrzmiewały dzwony i dzwonki, po Rynku snuł się dym kadzideł. Małe krakowianki sypały kwiatki a pod wspaniałym baldachimem szedł niosąc złotą monstrancję arcybiskup książę Adam Sapieha. Patrzyłam na to stojąc na krześle przed otwartym oknem, a kiedy już złoty baldachim przybliżał się pod nasze okna pamiętałam o tym, że trzeba uklęknąć. Babka upominała mnie szeptem - przyglądaj się uważnie, bo nigdy nie wiadomo co cię w życiu czeka. Babka jak i wiele starszych pań z mieszczaństwa krakowskiego uczestniczyła w pracach K. B. K. czyli Książęco Biskupim Komitecie na rzecz ubogich miasta. Kiedyś więc tak się zdarzyło, że trafiła się okazja przedstawienia mnie osobiście Księciu Arcybiskupowi. I proszę sobie wyobrazić, że byłam tak przejęta tym wydarzeniem, że prócz tego, że miałam przed sobą Księcia Arcybiskupa nic więcej nie pozostało w mojej pamięci. Nie pamiętam ani gdzie się to odbyło ani przy jakiej okazji. I rzeczywiście potem przyszła wojna, a po wojnie komuna i więcej już nie miałam okazji oglądać drobnej pochylonej sylwetki Księcia Arcybiskupa z Monstrancją w rękach. Ale Książę Adam Sapieha był już za życia legendą Krakowa. Wszystko co dotyczyło Jego osoby było komentowane. Oczy wszystkich były zwrócone ku siedzibie arcybiskupów krakowskich stamtąd oczekując wskazówek i rad. A były to przecież czasy ciężkie i okrutne. Z upływem lat dowiadywałam się coraz więcej o naszym Wielkim Pasterzu. Utwierdzało mnie to w podziwie dla tej Wielkiej chociaż drobnej postaci. Ale uświadomiłam też sobie, że Jego pasterzowanie od samego początku nosiło jedno znamię: On się nigdy nie poddawał zewnętrznym warunkom. W każdej chwili był sobą i w każdej chwili działał. I tak było kiedy obejmował arcybiskupstwo krakowskie i tak kiedy od niego odchodził na wieczny spoczynek.
Minęło wiele lat przestałam być dzieckiem i zapisałam się na wydział filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Czasy jak już przyzwyczailiśmy się w Polsce były trudne, tak zwany środek epoki Gomółki. Z katedry filozofii krakowskiej odszedł Roman Ingarden i od studentów została odsunięta profesor Izydora Dąbska. Na ćwiczeniach z etyki pojawił się młody asystent. Powiedział od razu, że jest marksistą i ateistą i ku wielkiemu naszemu zdumieniu kazał nam na następne ćwiczenie przynieść Biblię. Między studentami zawrzało: zwolennicy materializmu oburzali się, że każe im się czytać Biblię a katolicy, że ateista będzie im objaśniał pismo święte. Natomiast Jasiu Szewczyk, bo tak się nazywał ówże asystent wyjaśnił, że jest on tolerancyjny, że przyjaźni się nawet z Józiem Tischnerem, a poza tym uważa, że nie można mówić o etyce nie zapoznawszy się dokładnie z dekalogiem który jest podstawą etyki europejskiej. Nikt z nas nie wiedział wówczas kto to jest ów Józio Tischner i dlaczego akurat z pomocą przyjaźni dla niego trzeba było wyjaśniać swoją tolerancyjność. Gdzieś w połowie roku akademickiego odbył się wykład prof. Ingardena, na który wszyscy udali się tłumnie. Siadłam gdzieś w ostatnim rzędzie, a ktoś siedzący obok mnie trącił mnie i powiedział wskazując na młodego człowieka o okrągłej twarzy i zadartym nosie: popatrz to jest Józio Tischner. Nie zauważyłam w nim wtedy niczego nadzwyczajnego. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałam się w wielkiej tajemnicy, że jest to ksiądz. W owych czasach osoby konsekrowane nie były mile widziane w państwowych uczelniach. Spotkałam go znowu po paru latach już w stanie wojennym w katedrze wawelskiej na Mszy św. za Ojczyznę; to już nie był młody chłopiec o pyzatej twarzy i zadartym nosie.
To był odpowiedzialny, pewny swojego powołania kapłan. Od tego czasu pilnie śledziłam wszelkie Jego wypowiedzi - to nie było tylko dodawanie otuchy, to był równocześnie wielki narodowy obrachunek połączony z wizją przyszłości. Dziś kiedy Jego całe życie zostało zamknięte i zapoznajemy się jeszcze z tym co miał nam do powiedzenia myślę, że aczkolwiek nigdy nie zajmował większego stanowiska w hierarchii kościelnej, wyróżniało go to samo co Księcia Kardynała Adama Sapiehę -nigdy się nie poddawał - zawsze był czynny w każdej nawet najgorszej sytuacji mówił ludziom nie wolno się poddawać.
I na koniec muszę jeszcze dopowiedzieć historię o przyjacielu ks. Tischnera Jasiu Szewczyku. Zachęcona przez tego tolerancyjnego jak o sobie mówił ateiście zabrałam się pilnie do czytania Pisma Świętego. A potem to już po kolei zapoznałam się z Ojcami Kościoła i św. Augustynem i św. Tomaszem i z wieloma innymi i zapoznaję się z nimi wszystkimi nadal i innych do tego zachęcam, bo jakiekolwiek by nie było życie jest jeszcze cos poza nim co nas wszystkich wspomaga i prowadzi i pomaga ażebyśmy nie poddawali się zniechęceniu i rozpaczy.
I tak dzięki seminarium prowadzonemu przez marksistę ateistę przekonałam się na własnej skórze jak Pan Bóg pisze prosto na krzywych liniach.
24.11.2001
Do góry